poniedziałek, 26 września 2016

Florian albo Sztuka rozkoszy zmysłowej

— Chodźmy — powiedział do niej z miłym uśmiechem. Ów młody człowiek o wyglądzie sportowca, o szczerym

spojrzeniu jasnych błękitnych oczu bardzo jej się spodobał. Co więcej, był ubrany z angielska, na szyi nosił jedwabną fularową chustkę (niewątpliwie z „Hermesa”), a ponadto miał na sobie tweedową marynarkę ze skórzanymi łatkami na łokciach. Roztaczał wokół siebie aurę lepszych sfer, dobrego wychowania oraz dobrych manier. A zresztą, czyż nie spotkała go w Saint-Honorod’Elee?

— Nie, nie — broniła się jeszcze słabo, pozwalając mu prowadzić się do samochodu.

Otworzył jej drzwiczki, dyskretnie ukrył magnetofon i wyłączył go.

— A zatem w drogę do łoża rozkoszy!

— To niemożliwe! To przecież niemożliwe! — powtarzała z uporem.

Jej głos, z pewnością nieco naznaczony piętnem XVI dzielnicy, był wprost rozkoszny i krył w sobie zachwycające ucho intonacje muzyczne. Ach! Jakąż miał ochotę sprawić, by skowyczała z rozkoszy niczym zwierzę! Tak, on dokona tego, by wiła się z chuci pod naporem jakże upragnionego lemiesza!

Florian wprawnie prowadził wóz i nie przestawał się uśmiechać. Położył dłoń na jej udzie. Wzdrygnęła się.

— Do licha, niechże pani nie będzie dzieckiem. Jest pani dużą dziewczyną. Najwyższy czas, aby pani zaczęła żyć jak dorosła, zgodnie ze swymi pragnieniami. „Czując W kroczu potężne pchnięcia kutasa”…

— Niech pan zamilknie! — wykrzyknęła wśród łkań. — Tak mi wstyd…

Zatrzymał samochód na poboczu alei, wziął ją w ramiona i ojcowskim gestem jął gładzić po włosach, podsuwając zarazem chusteczkę do nosa.

— Przestań wreszcie płakać.

— Tak bardzo, się wstydzę…

— Nie ma się czego wstydzić. Mimo wszystko nadszedł czas, abyś stała się w pełni niezależna i wolna. Nauczono cię tłumić pragnienia, umartwiać się, dławić pożądanie. Musisz odrzucić raz na zawsze wszystkie te banialuki. Rozluźnij się, na- Boga!

— Ależ…

— Takie zachcianki, jak ta, o której mówiłaś, są DOBRE I GODZIWE! Przysięgam ci!

— Niechże pan zamilknie! Chcę wrócić do domu! Otoczył ją ramieniem, pogładził po policzku i otarł jej

łzę. Patrzyła nań swymi wielkimi oczyma jak zagubione dziecko. Ujął jej brodę i delikatnie musnął wargami wargi. Już nie protestowała. Opuściła powieki. Nie rozchylała warg, ale zarazem właściwie nie zwierała ich. Wsunął jej język w głąb ust, wciskając zarazem rękę pod wydatne piersi. Końcami palców wymacał materię stanika. „Cóż za absurd”, mruknął sam do siebie, „w jej wieku to chyba zbędne”. Ogarnął wypukłość piersi całą szerokością dłoni. Kobieta wydała lekki jęk. Odszukał sprzączkę paska i rozpiął jej sukienkę. Protestowała jakby, stawiała lekki opór. Nie ustępował i w końcu udało mu się wsunąć dwa palce do majtek. Ruń jej krocza była przytulna, ciepła i jedwabista. Wsunął palec w głąb szparki. Była cała wilgotna, ociekająca pożądaniem. „Ot i najlepsza ilustracja wszelakich chrześcijańskich nerwic”, stwierdził w duchu Florian. „Z jednej strony głowa, która mówi »nie«, z drugiej zaś — ciało, które mówi »tak«”.

— Oooooch… — jęknęła kobieta, zaskoczona rozkoszą, która poczęła w niej wzbierać gwałtownymi falami.

Zda się całkiem bezwolna, z rozchylonymi udami, ułożona na niewygodnym siedzeniu samochodu, należała teraz bez reszty do niego.

Nie przerywał swych pieszczot, wykonując palcem powolny ruch tam-i-z-powrotem, co wyzwalało u jego partnerki westchnienia godne młodego psiaka.

Potem ujął jej delikatną rączkę i opuścił ją wprost na Gulliwera, który już od dawna niecierpliwie wydymał mu spodnie.

— Och… Tak do licha… — szepnęła w zachwycie, przejęta wynikiem oględzin potężnego walca.

— Na coś takiego miałaś właśnie ochotę, nieprawdaż?

— O la, la…—powtarzała urzeczona, z ręką wspartą na owej halabardzie bogów, przekraczając już jedną nogą próg rajskiej krainy.

— To tego właśnie chciałaś, czyż nie tak? — mruknął

Florian z odrobiną okrucieństwa w głosie, czego ona wszelako wcale nie spostrzegła.

— Tak, właśnie tak — szepnęła. .

— A zatem w drogę — stwierdził przekręcając kluczyk. Podczas gdy on prowadził, ona pieściła nieśmiało

przedmiot swych snów i marzeń.

— Możesz go ująć mocniej — zaproponował. — To solidne narzędzie.

Nie ośmieliła się. Lecz wówczas on jednym pociągnięciem rozpiął zamek, który, rozchylając się, wydał cichy dźwięk „zzziiip” i oto nagle, uwolniony z oków tkaniny, ukazał się wielki łeb zwierza, aż pokraśniały z rozkoszy.

Osłupiała wybałuszywszy oczy, niezdolna wydobyć z siebie głosu.

Czy kiedykolwiek widziała już z tak bliska Gulliwera, a raczej Liliputa swego męża? Można by odnieść wrażenie, że oto po raz pierwszy w życiu ogląda męskie narzędzie numer 1.

Pasażerowie sąsiedniego samochodu, który przystanął właśnie na czerwonym świetle, patrzyli na nich zdumionymi oczyma. Florian wybuchnął donośnym śmiechem i wykonał w ich stronę gest, ni to przyjazny, ni to kpiący, gdy tylko światło zmieniło się na zielone. .

Bulwar Saint-Germain, ulica Rennes, plac Saint-Sul-pice, serce VI Dzielnicy, pełen drzew i spacerowiczów, jest roześmiany i ożywiony, choć otaczają go, niby stonogi, małe sklepiki z dewocjonaliami, gdzie przybyli z prowincji staruszkowie i staruszki kupują różańce, mszaliki lub nader budujące święte obrazki.

Na placu, nad którym góruję najcięższy i najbrzydszy kościół Paryża — prawdziwy bunkier kultu — dzieciaki jeździły na wrotkach wokół monumentalnej fontanny, przelewającej spienioną i przejrzystą wodę ponad ramionami Fenelona, biskupa z Cambrai; Bossueta, biskupa z Meaux; Eflechierą, biskupa z Nimes, i Manillona, biskupa z Cler-, mont. Czterech dostojnych biskupów, siedzących wśród

powodzi i strzeżonych przez cztery ryczące lwy. Czterech safandułów całkowicie obcych sprawom życia: wrotkom, smarkaczom, ptakom i zakochanym siedzącym na ławkach.

Florian zaparkował wóz pod rozłożystym platanem. Jego towarzyszka, trwająca z pochyloną głową, wciąż jeszcze kontemplowała kólubrynę swych marzeń, z której wylotu radośnie sączył się jakiś przezroczysty płyn.

— To tylko pożądanie — stwierdził Florian. — Ja także nim ociekam!

Czubkiem palca zebrała kropelkę cieczy i uniosła ją do nozdrzy. Nie wyczuła żadnej woni. Posmakowała kóńcem języka.

— To jest słodkie — powiedziała.

Florian odwrócił się w stronę swej towarzyszki. A ta obdarzyła go promiennym spojrzeniem.

— Bardzo cię pragnę — powiedział Florian.

— Ja również cię pożądam. Nigdy dotąd nie odczuwałam tego tak mocno — odrzekła kobieta, przesuwa^ jąc dłonią po włosach Nazulisa.

— Czy zdarzyło ci śię już kiedyś zdradzić swego męża? — zapytał bawiąc się jej platynową obrączką wysadzaną diamencikami.

— Nie, nigdy.

— A czy znałaś przed ślubem’ jakichś innych mężczyzn?

— Ale raczej na dystans. Co najwyżej przeżyłam jeden albo dwa flirty.

— Co rozumiesz przez „flirt”?

— Pieszczoty powyżej pasa.

— Więc wyszłaś za maż jako dziewica?

— Tak!

— Nie do wiary! — zakrzyknął Florian. — Że też coś takiego zdarza się jeszcze w roku 1984! A czym się zajmuje twój mąż?

— Jest wysokim urzędnikiem w Ministerstwie Sił Zbrojnych.

Florian z trudem powstrzymał grymas.

— I kocha cię?

— Tak sobie.

— Co to znaczy: tak sobie?

— Zapewne mnie kocha. Lecz jest to człowiek poważny i zasadniczy.

— Czy często uprawia z tobą miłość?

— Raz lub dwa razy w tygodniu.

— Że jak?

— Raz lub dwa…

— Więc dobrze zrozumiałem. Toż to przerażające. Taka kobieta jak ty, namiętna, młoda, piękna… Raz lub dwa razy… Cóż to za bagno! Ależ z niego palant! I do tego drań!

Przytuliła się do niego, bliska, a zarazem dziwnie jakoś odległa. Patrzyła nań swymi jasnymi oczyma. I nagle Florian poczuł, że gotów jest się rozpłakać, wybuchnąć głośnym szlochem. Gdyż świat krył w sobie tyle różnych bezsensów, że wprost nie mogło mu się to wszystko pomieścić w głowie. Chwilami już nic z tego nie rozumiał.

Ujął jej dłoń i przycisnął ją do warg. Wiedział, że to, co w tej chwili rodziło się między nimi, było czymś znacznie więcej niż tylko pożądaniem. Owo coś było po prostu uczuciem. Oto nastała dla nich chwila miłości. Miłości wolnej od wyrachowania, od konwenansów, wolnej także od wszelkiej przyszłości i przeszłości. Tak bezinteresownej, jak tylko bezinteresowną potrafi być prawdziwa miłość. Nie musiał jej o nic prosić. Gdyż ona miała swoje życie, a on swoje. Mijali się po prostu. I być może nigdy więcej się już nie zobaczą.

— Jak ci na imię? — zapytała.

— Florian.

— Słuchaj — powiedziała — mamy nieomal takie same imiona. Bo ja jestem Florence.

Wsparła głowę na jego ramieniu. Patrzyli na wieże kościoła Saint-Sulpice, owe straszliwe napowietrzne bastiony.

— Takie chwile jak ta czynią życie zasadnym. ;

Łączyło ich, rzecz jasna, również pożądanie. Gdyż i jedno, i drugie wiedziało, że za kilka minut rzucą się na łóżko, by miotać się wśród namiętnych, iście sejsmicznych wyładowań chuci. Lecz akurat w tej chwili byli jak gdyby wolni od pożądania. Bo miłość to coś więcej niż pożądanie. Nawet Gulliwer cokolwiek się odprężył. Instynktownie pojmował, że miłość jest silniejsza niźli sam nagi seks. Czekał zatem w ukryciu, ufając swemu panu, który nigdy wszak nie przegapił — wiedział o tym dobrze — żadnej stosownej okazji. Atoli jego pan nurzał się póki co w nurtach wzniosłego uczucia. Nie był to bowiem czas obłapek i swawoli. A zatem Gulliwer czekał.

Ale oto i wstali! Po dłuższej chwili spoczynku Gulliwerem znów owładnęły chucie. Wyprężył się straszliwie, do głębi poruszony myślą, że w końcu będzie mógł pogrążyć się na oślep w owej cudownej studni, która tak bardzo pachniała kobietą i jej pożądaniem.

Florian nie omylił się. Flórence była doskonałą kochanką.

Jakże to było możliwe, iż mając tak małe doświadczenie, była tak biegła w uprawianiu rozkoszy? Bo oto nadrabiała wszelkie zaległości tych miłosnych szaleństw, których dotąd jeszcze nie przeżyła, i wszystkich tych igraszek, które do tej pory były jej zakazane.

Potrafiła wzbić się ponad swój brak doświadczenia i pewności siebie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz