poniedziałek, 26 września 2016

Kochane maleństwo

Antoninę już na autostradzie ogarnia rozkoszne podniecenie na myśl o Patryku wbijającym się w nią w sposób, w jaki robi to tak niewielu spośród stałych jej kochanków, i tak rzadko w dodatku… Gdy tylko zamykają się za nimi drzwi pokoju numer 7, który właścicielka „Hotel des Fleurs” rezerwuje zawsze dla J.P.E., Antonina kładzie się na brzuchu na czteroosobowym łóżku. Zamyka oczy i przybiera pozycję, jakby swe ciało wystawiała na plaży na działanie słońca. Jan Patryk nie dotyka na razie jej jedwabnej bluzki. Zdejmuje błękitne spodnie z zamszu, stanowiące część stroju, jaki Antonina wkłada specjalnie dla niego. Zsuwa je tylko do połowy ud, odkrywając pośladki. Sam jeszcze nie jest rozebrany. Wkłada rękę pomiędzy uda Antoniny i pieści ją z coraz większą precyzją, aż poczuje wilgoć, aż Antonina zacznie monotonnie jęczeć.

Wtedy dopiero kładzie się na niej, rozbiera się, wkłada członek w zagłębienie między wargami, przesuwa po łechtaczce i dokładnie go nawilża. Wkrótce po falowaniu bioder i napięciu pośladków rozpoznaje, że Antonina gotowa jest na pierwszy atak, który — wie to dobrze — ma być .zaledwie prologiem tej gry. Ten atak prowadzony jest bardzo ostrożnie. Pozostawiając zbyt już rozwarte wejście w głąb, Jan Patryk wsuwa się w otwór znacznie bardziej ciasny. Robi to wolno, wpatrując się intensywnie w identyczną dla obu płci część ciała, pomiędzy bluzką a ściągniętymi do połowy ud spodniami. Nie pyta już nawet, czy sprawia jej ból. Wie, że nawet gdyby tak było, odpowiedź będzie przecząca. Więc tylko przytula się do niej mocno. Jest tak blisko niej, że nie może już na nią patrzeć. Z twarzą w jej włosach czuje, jak ten wąski otwór, w który wszedł, zaciska się na jego długim i cienkim członku. Wydaje mu się, że nigdy nie przestanie przeć do przodu, że przebije w końcu na wylot to ciało, w które się wdarł. Natomiast to znacznie bardziej rozwarte wejście wydaje się być mocno rozczarowane. Wkłada w nie więc dwa, a potem trzy palce. W zacisznej restauracji, w której

Antonina rozkoszuje się ostatnim kęsem homara, wybucha ona nagle szalonym śmiechem. Jan Patryk nic nie rozumie. Ponieważ szef sali gdzieś zniknął, on sam sięga po butelkę szampana, by nalać Antoninie. Smukła, prawie przezroczysta ręka trzymająca pokrytą delikatną mgiełką butelkę przypomina Antoninie tę samą rękę robiącą coś zupełnie innego. Na dodatek jego długie palce kojarzą jej się jeszcze z czym innym, śmieje się więc coraz głośniej: „Tak, zdecydowanie wszystko jest w nim długie i cienkie. Nawet palce…”

Jakim sposobem ten dystyngowany pan miałby zrozumieć jej śmiech, świadczący o krzepkim zdrowiu i ciągłej ochocie do żartów? On, który zaraz po wyjściu z „Hotel des Fleurs” przybrał na nowo swą pozę wyniosłej obojętności nudzącego się dyplomaty.

— Co cię tak bawi? — pyta z zaciśniętymi ustami. Gdyby wiedział! Wybuch śmiechu jest teraz dwa razy

głośniejszy. Jan Patryk unosi brwi. Antonina odzyskuje spokój i na poczekaniu wymyśla małe kłamstwo:

— Przypomniał mi się pewien figiel Sandry…

— Opowiedz!

— Nie rozbawiłoby cię to. To tak, jak z dziecięcymi powiedzonkami. Rozśmieszają tylko rodziców.

Przy sąsiednich stolikach coraz rzadziej słychać szczęk sztućców. Coraz więcej osób patrzy w ich kierunku. Tak rzadko w obecnych czasach słyszy się szczery śmiech. Jan Patryk uśmiecha się przepraszająco, właściwie nie wiadomo do kogo.

— Widzisz — mówi Antonina — już czas, bym wróciła na moją prowincję. Szokuję tych ludzi.

— Ależ skąd, ależ skąd…

Jan Patryk protestuje słabo, bowiem zależy mu w gruncie rzeczy, by jak najszybciej się z nią pożegnać, aż do jej kolejnego przyjazdu do stolicy. Antonina tak chętnie zgadza się robić to w jego ulubiony sposób, że zawsze gotów jest się z nią spotkać ponownie. Gdyby widywali się

częściej i na dłużej, mieliby bez wątpienia wiele wspólnych tematów. Ale Antonina zawsze ma bardzo niewiele czasu na to, co nazywa „swą podróżą do Sodomy”! Jan Patryk traktuje swą przygodną kochankę bardziej jak jakieś rzadkie i dziwne zjawisko, niż jak przyjaciółkę. W gruncie rzeczy lepiej zna jej pośladki, zaprzeczające istnieniu w niej delikatności, niż twarz, która ową delikatność manifestuje.

Gdyby nie była zdecydowana wracać tak od razu do Foussy, zabrałby ją chętnie z powrotem do „Hotel des Fleurs”! Bowiem wystarcza mu, podczas gdy Antonina zastanawia się nad wyborem deseru, jedno spojrzenie na jej zamszowe spodnie, by natychmiast przestały one istnieć, ukazując ukryte dotychczas uda i brzuch… Dopiero po dłuższym czasie i wielokrotnym zgłębieniu jej wnętrza, Jan Patryk decyduje się w końcu zdjąć jej bluzkę, by obnażyć ciężkie piersi, gdy tymczasem Antonina, wyciszona już teraz i zaspokojona, wzdycha głęboko i uśmiecha się…

Z przyjemnością wyobraża sobie nagą Antoninę tutaj, w tej eleganckiej restauracji pełnej ludzi z dobrego towarzystwa. Podnieca go myśl o widowisku, jakie mógłby im urządzić, gdyby posiadł ją tutaj, na tej purpurowej wykładzinie, u stóp szeptających między sobą smakoszy. Ma sobie za złe fakt, że znowu pożąda jej z całych sił. To nie należy do dzisiejszego planu dnia. Na dodatek jego angielski krawiec, szyjąc mu spodnie, nie przewidywał zapewne tak silnych erekcji. „Boże, spraw, żeby tylko nic nie zauważyła… Gotowa by była znowu wybuchnąć tym swym szalonym śmiechem, czemu nie, może ńawet pokazać to palcem. Po kobietach z Burgundii spodziewać się można wszystkiego…”

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz